SZKOCJA

W drodze do Inchcape Rock
Pod prąd

Jednym z moich marzeń od zawsze, było pojechanie na rondzie pod prąd.  Tak, żeby nie skręcać w prawo, ale móc z premedytacją skręcić w lewo.  Nie myślcie jednak, że to był główny powód, dla którego, jako cel kolejnej podróży, wybrałam Szkocję. Kiedy lekko zestresowana dojechałam do pierwszego ronda i skręciłam w przeciwnym, niż do tej pory kierunku, poczułam, że żyję! Kiedy nasze marzenia są trochę na opak, a w rzeczywistości w jakiej żyjemy są wykroczeniem, warto poszukać miejsca, gdzie to na opak jest normą. I tam je spełnić!

Warszawa-Londyn

W drodze na miejsce postanawiam sprawdzić na sobie, na ile regulamin tanich linii lotniczych jest przyjazny motocyklistom. Na lotnisku, zakładam na krótkie spodenki, kolejne warstwy ubrań. Bardzo gorący jest tegoroczny sierpień. Po 2 godzinach, w 25-stopniowym upale, wchodzę do samolotu w pełnym stroju motocyklowym. Łaskawe oko załogi, uznaje kask za dopełnienie wypchanego plecaka i traktują ten zestaw, jako 1 sztukę bagażu podręcznego.  Po wejściu do samolotu nie wytrzymuję. W przejściu rozpinam spodnie i zaczynam się rozbierać. Współpasażerowie okazują ciekawość tego co będzie dalej, w oczach stewardesy widzę przerażenie.  Kilka godzin później, podobne przerażenie pojawia się na mojej twarzy, kiedy na GS-ie włączam się do ruchu. Ruchliwą M6 jadę na północ. Na parkingach przy stacjach benzynowych przechodzę przyspieszony kurs nauki jazdy w ruchu lewostronnym. Czasem pudłuję i nieświadomie jadę pod prąd. Czyli nadal po swojemu, tylko już nie w zgodzie z tutejszymi przepisami. Jednorazowa przygoda z ronda nie wyrobiła jeszcze we mnie nawyku. Pogoda barowa, w sam raz na piątek i szkockiego single malta.  Welcome to Scotland.

Hebrydy Wewnętrzne – Isle of Skye  

W sobotni poranek, najpiękniejsze drogi Szkocji należą do motocyklistów. Kręta jednopasmówka oplata jezioro Loch Lomond – największe jezioro Wielkiej Bretanii. Motocykle płyną na winklach. Co za widok! Wszyscy spotykają się w Tyndrum. W tym miejscu drogi rozjeżdżają się w różnych kierunkach Highlands – górzystego, dzikiego regionu Szkocji. Jestem w motocyklowym raju!  Przy dystrybutorach z paliwem ruch.  Trzeba zatankować, bo potem może być różnie. A82 prowadzi na zachód. Pada, jest zimno. W takiej aurze klasyczne maślane shortbreads i gorąca herbata, do której wszyscy uparcie chcą dolewać mi mleka, smakują najlepiej.  Późnym popołudniem wjeżdżam na Isle of Skye. Na ten moment czekałam! Ale chyba nikt nie czekał tu na mnie. Tanie noclegi w Portree – malowniczym i największym na wyspie mieście zajęte. 70 funtów za śliczny pokój w różyczki, z wykrochmaloną pościelą i zapachem czystości, z jednej strony wydaje mi się nadużyciem dla mojego budżetu, z drugiej strony, wniesienie do niego upapranego brudem i błotem bagażu byłoby profanacją tego nieskazitelnego miejsca. Poza tym, za takie pieniądze będą śnić mi się koszmary. Grzecznie przepraszam land lady za zawracanie jej głowy i szukam dalej. Po dwóch godzinach, wściekła i zmęczona wciskam GS-a między ścianę budynku, a starą Mazdę. Nie ma ani różyczek, ani angielskiej porcelany, ale jestem przekonana, że za 30 funtów będę spać zdecydowanie lepszym snem. A jutro, przede mną, pierwszy w życiu półmaraton!

Jeśli fascynują Ciebie takie wyprawy, masz pomysł na kolejną lub nie wiesz od czego zacząć zapraszam do kontaktu!
Chętnie zorganizuję podróż dla Ciebie lub grupy z którą jeździsz!

SPOTKANIA
/ POGADAN
KI →

Motocyklem na półmaraton

W nocy nie śpię w ogóle. Za nieprzespaną noc, nawet 30 funtów jest kwotą wygórowaną. O poranku, na chwilę opuszcza mnie wiara w to, że po wyczerpującej drodze, nie przespanej nocy, uda mi się przebiec 21 km. Ciepłe śniadanie przywraca wolę walki! Jest siła w tradycyjnej, szkockiej owsiance. Szybka rozgrzewka, kilka motywujących zaklęć i jestem gotowa. Oby moje dwie nogi miały taką moc, jak dwa koła, które mnie tu dowiozły! Start! Górski bieg wyczerpuje, ale świadomość, że dojechałam tu na motocyklu, dodaje mi siły. Oglądam okolicę, rozglądam się po strojach biegnących obok. Próbuję zgadnąć, co dokładnie kryje się pod kraciastymi kiltami, w jakich startują niektórzy zawodnicy. Kiedy biegaczy mijają motocykliści, chce głośno krzyczeć – Jestem jedną z Was! I biegnę jeszcze szybciej, goniąc uciekające jednoślady. Na linii mety słyszę: Anna. Poland. Czuję ogromną radość. Odbieram medal, słyszę życzliwy aplauz zebranych kibiców i muzyczny akompaniament Isle of Skye Pipe Band.  Moje dwie pasje, w wyjątkowym miejscu i pięknym stylu uścisnęły sobie dłonie. Należy mi się relaks, a motocyklowi trochę kilometrów. Robimy objazd po okolicy: półwysep Troterrnish, formacje skalne Quiraing, zamek Dunvegan, latarnia morska Ardtreck Point. Trochę się trzeba powspinać, aby to wszystko zobaczyć, ale widoki rekompensują wysiłek. W stojącej na odludziu herbaciarni robię przerwę. Jest angielska porcelana, widok na zielone łąki, owce i GS-a.

Hebrydy Zewnętrzne  – Isle of Harris i Isle of Lewis

Po dwóch godzinach prom dopływa do portu w Tarbert. Mijamy archipelagi małych wysp i białą latarnię morską. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że za chwilę będę w raju. Zostaję tu kilka dni. Pływam kajakiem po malowniczych zatokach, poznaję tajniki powstawania słynnej Harris Tweed – najszlachetniejszej odmiany tweedu, o niezwykłych kolorach. Dróg nie ma tu zbyt wielu, więc cały czas jeżdżę tą samą – Golden Road, która jest tak piękna, że znudzić się nie może. Prowadzi przez zachodnią część wyspy. Bardzo wąska, czarna nitka wije się między jeziorami i księżycowym krajobrazem tworzonym przez jedne z najstarszych na świecie skał. Woda z jezior pokrytych kwiatami białych lilii, niemal wlewa się na asfalt, którym przejeżdżam. Zakręt w prawo, zakręt w lewo. W górę i nagle w dół. Kręci mi się w głowie, a błędnik gubi się w gęstej mgle. Słońce wychodzi tylko na chwilę, ale w idealnym momencie. Przede mną Luskentyre Beach – najpiękniejsza plaża Wielkiej Brytanii. Biały piasek, feeria barw: niebieski, granat, wiele odcieni zieleni. Od pastelowych do intensywnych barw.  Wokół pustka. Zjawiskowe piękno nie tkniętej przez człowieka natury.  Po takich oczarowaniach, łatwo o rozczarowania. Tym największym zostaje Isle of Lewis – wyspa połączona z Harris wąskim kawałkiem lądu. Ani kamienne kręgi w osadzie Callanish, ani strome klify w okolicy przylądka Butt of Lewis, nie budzą już takich emocji. A największe na wyspie miasto, Stornoway dostaje ode mnie plakietkę najbardziej depresyjnego miejsca jakie widziałam. Wracam na stały ląd. Na szczęścia magia Isle of Harris zostaje. I ciągnie się za mną już do końca podróży, w postaci miękkiego szalika we wszystkich kolorach wyspy.

Z motocyklem zamiast z mężem

Urocze Plokton. Niska zabudowa, pocztówkowa sceneria i kilka palm. Wchodzę na punkt widokowy. – Zobaczysz z niego Applecross – słynny półwysep z kultową dla motocyklistów drogą– zachęcają Ci, co schodzą z góry. Kiedy dochodzę na górę, Applecross oczywiście nie widać. Zaczynam lubić tę przewrotność szkockiej pogody. Coś, co widać w jednym momencie, za chwilę może wyglądać zupełnie inaczej. Albo w ogóle go może nie być widać. Reguły ustala mgła. Zapamiętuję widok niewidocznego Applecross (to możliwe tylko w Szkocji) i jadę dalej.  Drogowskaz prowadzi do hostelu w Stromferry. Budynek z czerwonej cegły stoi na końcu drogi, jak na symbolicznym końcu świata. Drzwi otwarte, w środku pusto. Siadam na schodach i słucham ciszy. Po pół godzinie pojawia się właściciel. Jeszcze nie zapłaciłam za nocleg, a już dostaję w prezencie małą butelkę whisky. Chwilę później pojawiają się pierwsi goście- rodzina z Glasgow. Po dwóch godzinach, na stole pojawiają się gry towarzyskie, wino, pizza i dziecięce zabawki. Ktoś zaczyna grać na gitarze. Gdy jest już zupełnie ciemno, przyjeżdża jeszcze jeden motocykl. To Francuzi. Mama i nastoletni syn na rodzinnych wakacjach.  Mąż i ojciec postawił ultimatum, albo on, albo dwa koła. I musiał zostać sam w domu.

Applecross i zew północy

Od rana wokół półwyspu Applecross spore zamieszanie. Motocyklowe rejestracje całej Europy wymijają się na winklach tej najwyżej położonej szkockiej drogi  Bealach na Ba. Widoki?  Raz widać, raz nie. Ale kiedy widać to tak, że trzeba zsiąść z motocykla, żeby w spokoju, na to co widać, móc się zapatrzeć. Zsiadam kilka razy, na chwilę, bo chmury pojawiające się znikąd, zalewają mnie deszczem.  Po całym dniu jazdy zatrzymuję motocykl i nagle przewracam się razem z nim – to oznaka zmęczenia.  Zupełnie bez siły dojeżdżam do Durness. Z okien hostelu „Lazy Crofter” widać ocean i rozwieszoną na sznurkach pościel. Mam wrażenie, że zaraz wszystko pofrunie. Przez drewniane belki wdziera się wiatr. Wszędzie wieje! Można zwariować. – Może dlatego, nikt tu nie jest normalny – słyszę od jednego z mieszkańców.  Może dlatego, nie chce mi się stąd wyjeżdżać.

Orkady

Promy wpływające do portu w Stromness, wita skalna kolumna – 137 metrowy Old Man of Hoy. Potem robi się już łagodniej. Z motocyklowej perspektywy wręcz nudno. W czasie slalomu między charakterystycznymi plackami pokrywającymi drogi, przypominam sobie słowa spotkanego ridera – Na Orkadach największym zagrożeniem dla motocyklisty są krowie kupy! Na szczęście rolnicza wyspa ma więcej atrakcji, a przede wszystkim niesamowitą historię. Celtowie, wikingowie, ślady wojen współczesnych. Ale tym razem nie tego szukam. Chcę zobaczyć pozostałą część archipelagu. Proporcja ceny biletów promowych do ilości dróg jest tak niekorzystna, że przewóz motocykla zupełnie się nie opłaca.  GS-a zostawiam przed hostelem, z informacją, że nie wiem, kiedy wrócę. Na najbliższe dni stawiam na prom, pożyczony rower i autostop. Wybieram daleko położone wyspy Sanday i Westrey. Poznanie tych miejsc, to wyzwanie dla ludzi kochających przyrodę, w konfrontacji z którą człowiek zdaje sobie sprawę jaki jest mały. Burza gradowa, spotkanie z piękną Arctic Squa – agresywnym Wydrzykiem, wędrownym ptakiem, którego zaniepokoiło moje nieopatrzne zbliżenie się do gniazda z małymi. Moja desperacka ucieczka przez podmokłe łąki kończy się sukcesem. Natura bardzo chciała znokautować mój charakter.

Szetlandy

Podróż z Orkad na Szetlandy dostosowuję do rozkładu rejsów.Wybieram nocny prom, aby w cenie najtańszego biletu mieć również nocleg. Decyduję się na całkowity low-coast – bez kajuty, łóżka i prywatnej łazienki. Zadowolona z poczynionych oszczędności, rozkładam śpiwór na podłodze między fotelami na ogólno dostępnym pokładzie. Mój świetny pomysł nie gwarantuje ani intymności, ani wygody. Buty motocyklowe zastępują poduszkę. Wsuwam się w ciepły śpiwór i próbuję zasnąć. Podróżujących w najtańszej klasie „podłogowej” jest sporo, ale jestem jedną z niewielu, która chciałaby pójść spać. Młodzi mężczyźni płynący na Szetlandy, do pracy na platformach zamiast snu mają piwo, whisky i dużo do powiedzenia. Raz nawet zdobywam się na odwagę, aby ucieszyć ten gwar. Żeby nie narobić sobie wrogów, drugi raz już nie próbuję. O 7 rano, widok zalanego deszczem Lerwick trochę mnie załamuje. Mimo jednoznacznych prognoz pogody, każdego poranka mam nadzieję, że po przebudzeniu zobaczę słońce. – Było wczoraj – słyszę w hostelu. Dopiero po kilku dniach orientuję się, że to miejscowy żart zarezerwowany dla szukających słońca na Szetlandach turystów.  To nie jest dobry dzień na motocykl. Mimo, że to nie ja piłam, czuję się, jakby pochłonęła zapasy strefy wolnocłowej. Cały czas mam wrażenie, jakbym kołysała się na gigantycznych falach. Marynarskim krokiem spaceruję między pracownikami platform wiertniczych. Z głośnika zawieszonego na zewnątrz sklepu muzycznego słychać folkowe rytmy. Deszcz powoli przestaje mi przeszkadzać.  Tak jak wszyscy, przestaję zwracać na niego uwagę.

Muckle Flugga

W ciągu jednego dnia, korzystając z promów przejeżdżam przez kolejne wyspy położone na północ od Mainland: Yell, Fetlar. Wczesnym popołudniem wjeżdżamy z GS-em na Unst.  Najdalej na północ wysuniętą i zamieszkałą wyspę Szetlandów. Stąd bliżej do koła podbiegunowego niż do Londynu. Dalej jest już tylko legendarna Muckle Flugga – bezludna, skalista wyspa z latarnią morską. Bardzo chcę ją zobaczyć. Zostawiam motocykl przy wjeździe do rezerwatu przyrody Hermaness. Po dwóch godzinach marszu, leżę na krawędzi klifu ogłuszona hukiem fal i wrzaskami mew. Oprócz mnie nie ma tu nikogo. W urwiskach chowają się owce, które uciekają, gdy za bardzo się do nich zbliżę. Przyglądam się filigranowym maskonurom walczącym z silnym wiatrem. Chowam głowę przed Arctic Squa, bo wiem, że może być niebezpieczny. Promienie słońca odbijają się w białych murach latarni morskiej. Z daleka wygląda jak kula ognia, omiatana pianą roztrzaskującej się o skały wody. I już wiem, że to dla tego miejsca i dla tej chwili jest cała ta podróży.

W drodze do Inchcape Rock.

Szkocka przygoda kończy się zbyt szybko – jak każda butelka dobrej whisky. Przed ostatnim łykiem, chcę jeszcze zobaczyć latarnię morską Inchcape Rock, zbudowaną w 1811 roku, na oddalonej 11 mil od lądu skale. Symbol ludzkiej determinacji, dowód na to, że nie ma rzeczy niemożliwych. Stoję na brzegu, wpatrując się w punkt, w którym ponoć wczoraj można było ją zobaczyć. Nic nie widzę.  Ale nie czuję rozczarowania.  W podróży motocyklowej najważniejsza jest dla mnie droga, nie sam cel.

AKTUALNOŚCI / CZYTAJ WSZYSTKIE →

Szlak zabytków techniki

W 2022 roku Polskie Zachwyty Motocyklowe wyruszą na Szlak Zabytków Techniki województwa śląskiego. To bez wątpienia najbardziej interesująca trasa turystyki industrialnej w Polsce.
|

Kobiety na 6 biegu

Miłe Panie - to wyjazd, który wspólnie Polskim Związkiem Motorowym oraz z Zespołem Kobiet PZM, przygotowałam z myślą o Was i tylko dla Was. Z szaloną radością, zapraszam do wspólnego spędzenia czasu.
|

Dlaczego to robię?

Najpierw była Chorwacja. Potem Afryka, Japonia, Australia. Dlaczego to robię? Dlaczego podróżuję na motocyklu
|

Anna Jackowska-Pluta / Kobieta na motocyklu
|
+48 604 755 666
wyprawa@aniajackowska.pl